Publikacje
Bóg jest drogą wyjścia z nałogu - ŚWIADECTWO!
Chciałbym, żeby moje doświadczenie pomogło osobom, które mają problemy z alkoholem, osobom, które są alkoholikami, ale nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy, oraz ich rodzinom i bliskim – bo to oni najbardziej cierpią i są największymi ofiarami tego nałogu.
W moim życiu alkohol pojawił się bardzo wcześnie. Pierwszy raz spróbowałem piwa w wieku siedmiu, może ośmiu lat. Pamiętam, że byłem u sąsiadów i z wielkim zainteresowaniem przyglądałem się temu, co oni pili. Możliwe, że chciałem spróbować, więc mi pozwolono. Był to bardzo mały łyk, ale wystarczył, żebym pomyślał, że już nigdy czegoś tak paskudnego do ust nie wezmę. Jakże się wtedy myliłem…
Początki uzależnienia
Z czasem wspomnienie niesmacznego płynu zacierało się w mojej pamięci. Minęło kilka lat, poznałem nowych, dużo starszych ode mnie kolegów, którzy palili papierosy i pili alkohol. Było to normalne towarzystwo, ale już dorosłe. Stopniowo zacząłem oswajać się z alkoholem. Wypijałem jedno piwo, później dwa, po jakimś czasie zaczęły się eksperymenty z mocniejszymi trunkami. Na więcej można było sobie pozwolić podczas weekendu albo wyjazdu, bo wtedy nie było obawy, że rodzice coś wyczują albo zauważą.
Lata studenckie to kolejny etap. No bo jak – niepijący student? Było dużo więcej okazji. Poznałem wielu nowych ludzi, chodziłem na kolejne imprezy, które nie mogły obejść się bez alkoholu. A mnie wystarczyło jedno piwo, żeby złapać „smaka” i szukać okazji do kontynuowania picia. Nawet gdybym musiał pić sam. Kiedy już miałem pracę, tym bardziej mogłem sobie pozwolić na częstsze picie. Dlaczego ktoś miałby mi mówić, co mam robić? Chcę się napić, to wypiję. Przecież nie jestem alkoholikiem! Czy moje picie można określić jako typowe? Były lata, gdy piłem regularnie w każdy weekend. Nie musiało się to kończyć pijatyką albo utratą świadomości, ale często nazajutrz czułem się wykończony. Być może to w jakiś sposób uchroniło mnie przed popadnięciem w jeszcze większe uzależnienie. Mój organizm bronił się w ten sposób przez alkoholem, a ja nie miałem ochoty sięgnąć po niego znowu. Ale potem to już mi nie przeszkadzało…
Z niecierpliwością czekałem na kolejny weekend, bo wtedy mogłem się spokojnie napić. Był pretekst, by bronić się przed krytyką: przecież po ciężkim tygodniu miałem prawo do relaksu. Bardzo długo nie docierało do mnie, że mam problem.
Zaprzeczanie
Myślałem sobie, że problem z alkoholem to ma pan, który stoi pod sklepem i prosi mnie o złotówkę na tanie wino albo ten, który pijany leży w krzakach. Oni to mają problem – a ja? Pracuję, stać mnie na dobre alkohole, a że zdarzy mi się przesadzić – komu się nie zdarza?
Rodzice pierwsi zauważyli, że dzieje się coś niedobrego. Dopiero teraz mogę przyznać im rację. Jak wiele ich przestróg było prawdziwych, jak wielu dobrych rad nie posłuchałem! Wtedy wydawało mi się, że przesadzają, a ja panuję nad sytuacją. Gdy rozmowy już nie pomagały, a oni zaczęli wyznaczać jakieś granice i kontrolować moje życie, byłem oburzony. Zacząłem tak pić, żeby nie byli w stanie się zorientować.
Przez jakiś czas się udawało, ale kiedy przesadziłem, nie sposób było tego ukryć. Wyprowadziłem się od rodziców, gdy poznałem swoją przyszłą żonę. Mój problem przeniosłem do naszego związku. Narzeczona nie wiedziała, że byłem na takim etapie, kiedy alkohol jest najważniejszy. Wmawiałem jej, że nic złego się nie dzieje. Szybko jednak zorientowała się, jak duży mam problem. Długo nie chciałem o nim słyszeć, ale im częściej się upijałem i rano budziłem się z poczuciem wstydu, tym więcej o tym myślałem.
Staczanie
Pewnym przełomem było dla mnie przyjęcie informacji, że piję za dużo. Mam problem z alkoholem. Mam, ale nie jestem alkoholikiem. Tego słowa nawet nie chciałem słyszeć. Widziałem skutki, ale jeszcze nie widziałem przyczyny. Wydawało mi się, że mogę pić, ale muszę to robić z głową. Będę w stanie się kontrolować. Nie byłem. Cierpieli na tym moi bliscy. Ich najbardziej krzywdziłem, a sam czułem się ofiarą. Sądziłem, że piję, bo mam problemy, nikt mnie nie rozumie, jestem niesprawiedliwie oskarżany… A gdy było dobrze? Piłem, bo trzeba było oblać jakąś uroczystość, bo udało się coś pozytywnie załatwić, bo układało mi się w domu.
Szatan jest mistrzem kłamstwa, a alkoholik to jego świetny uczeń. Pijacy są znakomitymi krętaczami i kombinatorami. Zawsze znajdowałem wytłumaczenie dla upicia się i powody do napicia. W końcu żona bała się wypuszczać mnie samego z domu, bo wiedziała, że mogę przy okazji się napić albo nawet wrócić pijany w nocy… Mogłem trzy dni nie pić, a czwartego zacząć znowu.
Z czasem jednak doszło do tego, że piłem już codziennie. Gdy trzeźwiałem, pojawiały się wyrzuty sumienia, ale jak najszybciej starałem się je zapić. W pijackim świecie znów czułem się przez wszystkich krzywdzony i dlatego zmuszony do picia – inaczej przecież bym tego nie robił.
Podjęcie walki
Zaczął się trudny etap. Organizm zaczął odmawiać przyjmowania alkoholu. Żona skłoniła mnie, żebym poszedł do lekarza. Za pierwszym razem nie powiedziałem mu wszystkiego i wróciłem do picia. Podczas drugiej wizyty lekarz na moją prośbę skierował mnie na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Znalezienie ośrodka wyłącznie dla alkoholików jest niezwykle trudne, czasem trzeba czekać na miejsce 6-12 miesięcy.
W szpitalu psychiatrycznym odnalazłem normalność. Poznałem bardzo wartościowych i mądrych ludzi wśród personelu i pacjentów. Uświadomiłem sobie, że ja z moimi problemami jestem w stanie sobie poradzić, a wielu z nich nie ma na swoją chorobę najmniejszego wpływu.
Spotkałem też kilku alkoholików. Rozmowy z nimi bardzo mi pomogły. Jeden z nich był w szpitalu już kolejny raz. Okazał się bardzo dobrym i życzliwym człowiekiem. Walczył z nałogiem, przegrywał, ale próbował dalej. Drugi nie pił już od kilkunastu lat. Opowiedział mi o swoim życiu, nałogu, o trzeźwości osiągniętej dzięki klubowi AA. Mówił mi, jak zachowywać się po wyjściu ze szpitala i jak nauczyć się żyć bez alkoholu.
To odcięcie od świata było dla mnie zbawienne. Miałem bardzo dużo czasu, żeby przemyśleć swoją przeszłość i zastanowić się nad przyszłością. Zacząłem prostować wszystkie ścieżki mojego życia. Jakże wspaniale się czułem, kiedy nie musiałem kłamać.
Powrót do Boga
W szpitalu pierwszy raz od wielu lat regularnie uczęszczałem na Msze św. w każdą niedzielę. Jak bowiem mogłem chodzić na Mszę św., kiedy dzień wcześniej upiłem się? Tłumaczyłem sobie, że przecież to byłoby nie w porządku iść do Domu Pana w takim stanie. Nie pomyślałem, że mógłbym w kolejną sobotę nie wypić i pójść do kościoła w stanie normalnym.
Alkohol siał największe spustoszenie duchowe w moim życiu, choć oddalałem się od Boga nie tylko z jego powodu. Oczekiwałem cudu, który odmieni moje życie. Wyobrażałem sobie, że jeśli Pan zechce mi pomóc, zrobi to w sposób spektakularny. A jak nie – to znaczy, że nie chce mnie ocalić. Podobnie jak nie widziałem osób, które próbowały mi pomóc, tak też nie chciałem widzieć, że to Bóg te osoby stawia na mojej drodze.
Bóg chciał mnie chyba jeszcze bardziej doświadczyć. W szpitalu był starszy pan, zatwardziały antyklerykał, który obrażał katolików i wyśmiewał się z tych, którzy chodzą do kościoła. Uznał, że jestem księdzem. Odebrałem to jako komplement i wdawałem się z nim czasem w polemikę. Nie było jednak za dużego pola do dyskusji, bo on nie przyjmował żadnych argumentów.
Któregoś dnia, w połowie mojego pobytu w szpitalu, gdy byłem przekonany, że ze mną już wszystko dobrze, nie miałem ochoty iść na Mszę. Spotkałem tego starszego pana, który używając niewybrednych słów, spytał, czy idę do kościoła.
Tym samym zrobił coś niezwykłego: zmobilizował mnie do uczestniczenia we Mszy. Jakby tego było mało, kapłan w tym właśnie dniu przekonywał, żebyśmy nie wstydzili się, że jesteśmy chrześcijanami i swoich zachowaniem zaświadczali o miłości Bożej.
Początek trzeźwości
Kiedy byłem w szpitalu, nastąpił kolejny i najważniejszy przełom. Już zanim tam trafiłem, uznałem, że mam problem i tłumaczyłem sobie, że nie mogę pić. Ten sposób nie był jednak dobry, bo wystarczyło, żeby coś poszło nie tak i ten „autozakaz” przestawał obowiązywać. Nie miałem motywacji, żeby nie pić. Co więcej, jeżeli obiecałem jakiejś osobie, że nie wypiję, a ona mnie zdenerwowała (nieważne czy obiektywnie miałem rację, czy nie), traktowałem to jak powód do napicia się – bo dlaczego miałem być w porządku wobec tego kogoś?
Moja przemiana, w wyniku której od kilku miesięcy nie piję alkoholu, polega na zrozumieniu, że ja nie chcę pić. Teraz wydaje mi się to takie proste, ale droga, która do tego doprowadziła, trwała bardzo wiele lat. Gdybym słuchał Boga, bliskich i innych osób życzliwych, to może ten proces byłby dużo krótszy.
Jestem na początku drogi do normalnego życia. Moi najbliżsi mają do mnie coraz więcej zaufania, ale może będzie trzeba jeszcze wielu miesięcy albo lat, by w pełni mi zaufali i mogli być spokojni. Jestem im bardzo wdzięczny, bo to oni byli przy mnie cały czas, takżew tych najgorszych momentach, i uratowali mnie ze szponów nałogu.
Bóg przez cały czas pomagał mi wstać, kiedy upadałem. Wysyłał do mnie osoby, które chciały mi pomóc. I w końcu osiągnął cel, mimo moich oporów. Dróg wyjścia z nałogu jest wiele, ale najpewniejsza jest przez Boga. I to On pomaga wytrwać w postanowieniach.
Świadectwo Sławomira
Tekst ukazał się w sierpniowym numerze miesięcznika "Egzorcysta"