Publikacje
Błazny na scenie III RP -[GO]
na foto: red.nacz. GO, Kornel Morawiecki
AKTUALNOŚCI GO
Błazny na scenie III RP -
Andrzej Gelberg [GO - Dodano: 2014-01-14 01:31:58]
Potęga smaku
W pierwszych dniach stanu wojennego Andrzej Wajda pojawił się w gabinecie ówczesnego ministra kultury i sztuki Józefa Tejchmy – z prośbą o interwencję. Chodziło o wklepanie aktualizującej paszport pieczątki umożliwiającej wyjazd do Paryża (13 grudnia 1981 r. wszystkie paszporty zostały decyzją WRON unieważnione). – Ten twój Wajda – referował mi z nieukrywaną satysfakcją obecny na tym spotkaniu dyrektor departamentu Jerzy Bednarz – na przemian trząsł się i giął w lansadach, uśmiechał się przymilnie, patrząc głęboko w oczy ministrowi, i bardzo nalegał, żeby ten interweniował u Czesława Kiszczaka w sprawie jego paszportu. Interwencja okazała się skuteczna i parę dni później Wajda znalazł się w Paryżu, gdzie mógł dokończyć swój film „Danton”. W stolicy Francji unikał jak ognia dziennikarzy, przyjął postawę dumnego milczenia i nie zamierzał dołączyć do tworzącego się ad hoc Komitetu Solidarności, grupującego Polaków, którzy akurat znaleźli się na Zachodzie. Jednym z nich był Jacek Kaczmarski, który zdegustowany postawą Wajdy zadedykował mu wiersz „Artyści”, zaczynający się od słów: „Zaszczytami zaszczuci, obarczeni sławą, nie poznaliśmy strachu o skórę, na paryskich parkietach salonowy gawot, jeszcze jedną ma dla nas figurę”. Bojkot W tym samym czasie nad Wisłą artyści, przede wszystkim aktorzy, zaprotestowali przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego, ogłaszając bojkot telewizji. Było to zjawisko wyjątkowe, w swoim klimacie wpisane jednak w polską tradycję, gdzie w przeszłości poeci zostawali narodowymi wieszczami, a ludzie teatru i estrady – jak w czasie okupacji hitlerowskiej – rezygnowali z wykonywania swojego zawodu na rzecz pracy w drobnym rzemiośle i kelnerowania w kawiarniach. Temu okupacyjnemu bojkotowi nie podporządkowali się wszyscy aktorzy, za co potem przyszło im zapłacić swoją cenę, a najwyższą – Igo Symowi, którego za kolaborację z Niemcami Wojskowy Sąd Specjalny ZWZ skazał na karę śmierci i wyrok wykonano. Oczywiście, nie ma co porównywać okresu okupacji hitlerowskiej ze stanem wojennym, bo to zupełnie różne historie, ale przypomniałem wydarzenia z lat 1939-45 nie bez powodu, gdyż źródeł spontanicznej reakcji środowiska aktorskiego na wprowadzenie stanu wojennego należy szukać we wcześniejszym o kilkadziesiąt lat bojkocie. Już tylko dla porządku należy dodać, że również z tego „solidarnościowego bojkotu” wyłamali się niektórzy aktorzy, w kilku przypadkach o znanych nazwiskach (np. Ignacy Gogolewski), ale cena tym razem nie była wielka, co najwyżej niezbyt długi ostracyzm towarzyski. Postawy Trzeba w tym miejscu koniecznie zauważyć, że rola, jaką w pierwszym roku stanu wojennego przyjęło niemal całe środowisko aktorskie, rola sumienia narodu, była stanowczo na wyrost. Tym, którzy pamiętali, delikatnie mówiąc, koniunkturalne zachowania czołowych luminarzy naszej sceny w czasach PRL, bardziej wiarygodne wydawały się wcześniejsze puszczanie oka do publiczności i błazeńskie miny, mające tłumaczyć ich flirt z komunistyczną władzą, niż nadęte patriotyczno-mesjanistyczne manifestacje. I żeby nie było wątpliwości – nie chodzi o to, że Gustaw Holoubek wcielił się w postać Dzierżyńskiego, a Jacek Woszczerowicz w postać Lenina – w filmie Wandy Jakubowskiej „Żołnierz zwycięstwa”, chociaż sam film był propagandową agitką. Podobną agitką, klasycznym „produkcyjniakiem”, był film według scenariusza Adama Ważyka „Niedaleko Warszawy”, gdzie swoim kunsztem aktorskim popisywali się: Stanisława Perzanowska, Zdzisław Mrożewski i Igor Śmiałowski. Nie mam pretensji do Zbigniewa Hibnera, że w filmie według scenariusza Zbigniewa Nienackiego „Akcja Brutus” Passendorfera zagrał oficera UB, a do Wojciecha Pyrkosza, że wcielił się w dowódcę „bandy” Żołnierzy Wyklętych. Aktor – i piszę to bez złośliwości – jest „artystą do wynajęcia”, mówi cudzym tekstem i podejmując się zagrania postaci Hitlera czy Stalina, musi traktować to jako wyzwanie zawodowe. Tadeusz Łomnicki, wcielając się w tego pierwszego w „Karierze Artura Ui” Brechta i tworząc genialną kreację, nie stawał się przecież krwiożerczym antysemitą. Przykłady można mnożyć, jednak prawie bezwarunkowe „rozgrzeszanie” aktorów, naszych kochanych błaznów, nie może dotyczyć reżyserów i scenarzystów, chociaż na wyjaśnianie tej kwestii potrzebny byłby osobny felieton – pozostańmy zatem tylko przy aktorach. Wiarygodni odtwórcy Mają niezwykły dar – mówiąc do nas słowami Szekspira, Mickiewicza, Czechowa, Mrożka, Strindberga, Becketa, Albee, potrafią, jeśli są genialnymi aktorami, wydobyć z tekstu treści i głębię zaskakujące czasami samych autorów i osiągając cel: uruchamiają naszą wrażliwość i wyzwalają emocje. I co zgoła nieprawdopodobne, ten magiczny proces kreacji odbywa się często przez samo jestestwo artysty, a nie przez chłodno kontrolujący zachowania mózg. Mali ludzie Gdy mówią cudzy tekst, gdy grają – są wiarygodni. Gdy mówią tekst własny, a zazwyczaj nie są w stanie zdjąć błazeńskiej czapeczki – tracą wiarygodność. Mogliśmy się ostatnio o tym przekonać, gdy wybuchło zamieszanie wokół produkcji filmu „Smoleńsk”, którego reżyserii podjął się Antoni Krauze. Marian Opania odmówił reżyserowi objęcia roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego, oświadczając publicznie, że czyni to z powodów politycznych. Ponieważ nie udzielił dalszych wyjaśnień, można było zachodzić w głowę, co też Opania miał na myśli. Bo o ile wspomnianym na początku felietonu reżyserom można by coś znaleźć za paznokciami, to twórczość Antoniego Krauze jest pod tym względem nieskazitelna, a jego ostatni, wstrząsający film „Czarny czwartek” jest na wskroś uczciwym hołdem oddanym zakłamywanej przez dziesięciolecia prawdzie o gdyńskiej masakrze roku 1970. Może miał krytyczny stosunek do zmarłego tragicznie prezydenta? Ale przecież nie odmówił Wajdzie zagrania „dziennikarskiego padalca” w „Człowieku z żelaza”, do której to postaci nie mógł mieć sympatii – więc nie o to chodzi. Zaszczuwanie Publiczna deklaracja Opanii spowodowała efekt domina, kolejni aktorzy odrzucali propozycję zagrania takiej czy innej roli, a jedna z aktorek, już po słowie, wycofała się, gdy dano jej do zrozumienia, że producent serialu, w którym występuje od dłuższego czasu, może z niej zrezygnować. A przecież kredyt trzeba spłacać. Doszło do tak zawstydzającej sytuacji, że aktorzy, którzy zdecydowali się objąć nawet role drugoplanowe, utrzymują to w tajemnicy, a konspiracja Lecha Łotockiego, który zagra w filmie Lecha Kaczyńskiego trwała pół roku. Jeśli dodać do tego, że z Ewą Dałkowską, nieukrywającą od samego początku, że wcieli się w postać Pierwszej Damy, zerwano niedawno umowę na niewielką rolę w innym filmie (bo tak zażyczył sobie producent), to będziemy mieli obraz klimatu, w jakim powstaje film. Koniecznie trzeba dodać, że co i rusz wyrywają się do wypowiedzi znani aktorzy, jak Daniel Olbrychski czy Jerzy Stuhr, odsądzając od czci i wiary film, który jeszcze nie powstał, i co najciekawsze – nie znając jego scenariusza. Wszystko, co opisałem w sprawie filmu „Smoleńsk”, zakrawa na jakieś szaleństwo i coraz bardziej brzydko pachnie. I nie jest to głównie wina aktorów, naszych kochanych błaznów, tylko producentów, decydentów, czyli krótko mówiąc Grupy Trzymającej Kasę.