Publikacje
OD STAŁEGO KORESPONDENTA KSD red.GRZEGORZA MUSIAŁA: "KATASTROFA POD SANTIAGO DE COMPOSTELA…ZAMACH?"
There was a problem loading image 'images/red. Grzegorz Musiał/PHTO0494_200x207_ac969b01246594e5ca25f5da51250680.jpg'
There was a problem loading image 'images/red. Grzegorz Musiał/PHTO0494_200x207_ac969b01246594e5ca25f5da51250680.jpg'
Grzegorz Musiał
Katastrofa pod Santiago de Compostela - wypadek? zamach? rytuał?
Przed trzema miesiącami, w środę 24 lipca, w okolicy hiszpańskiego miasta Santiago de Compostela, o godz. 20:42, pełen pielgrzymów pociąg relacji Madryt – Ferrol jadący z prędkością 190 km/godz., wyłaniając się spod wiaduktu na łuku torów, w odl. 3 km. przed stacją, nagle, środkową częścią składu zwija się konwulsyjnie, wypada z torów i z siłą gromu uderza w betonowy mur obok torowiska. Skręcona wokół swej osi na bok lokomotywa, w potwornym pędzie orze grunt, ciągnąc wśród huku i trzasku, w spiętrzeniu rozprutych metalowych płatów i prętów, kół i rusztowań, swój rozpadający się srebrny ogon, niczym rakieta kosmiczna lądująca awaryjnie na obcej planecie. Ginie 78 pasażerów, 140 ląduje w szpitalach. Na dostępnej nazajutrz w internecie oczyszczonej i ulepszonej wersji filmu, zapisanego przez kamery kolejowe, dokładnie widać cały ten „wypadek” – ów pociąg nadlatujący „w potwornym pędzie”, jak z lubością podkreślała prasa, natychmiast wskakując - jak w parę przygotowanych bamboszy – w dobrze znaną Polakom wersję, że „wszystkiemu winni są piloci”… Pardon, tym razem chodziło o maszynistę.
Wypadek czy zamach?
Podobnie, jak naszym pilotom wpierw miał przeszkadzać ś.p. Prezydent, jakoby w pijanym szale wdarłszy się do kabiny pilotów - jednak, wobec trudności w przerobieniu tego jowialnego smakosza win na demonicznego alkoholika, podmieniony wnet przez generała B. (tu łatwiej o promile, jak to u wojskowych) - tak i w Hiszpanii natychmiast pojawiła się oficjalna wersja „zdroworozsądkowa”: jakoby jeden ze środkowych wagonów „po prostu się wyczepił”. Wobec kompletnego idiotyzmu tego tłumaczenia, pojawiła się zaraz inna - równie „logiczna” – że w środkowej części składu „wybuchł pożar, a potem nastąpiła eksplozja”. Te zmianę wymusiły zeznania wielu świadków, którzy przeżyli katastrofę i przed zderzeniem słyszeli „odgłos wybuchu”. Na nasuwające się pytania – a cóż to za pożar? I skąd wybuch w pociągu pasażerskim? Czyżby ktoś otwierał w upale butelkę wody sodowej? – dziennikarze nawet nie próbowali odpowiedzieć. Pożar, wybuch, kropka. Podobnie w Polsce, pukano się w czoło na zadawane przez nas pytania: jak mała brzózka może urwać skrzydło kilkusettonowego tupolewa? Dlaczego płaty blach samolotu są rozerwane, jak od eksplozji i mają wywinięte na zewnątrz krawędzie? Cóż to za „zwykłe uderzenie o ziemię” bez głębokiego rowu rycia murawy przez dziób samolotu?
Ostatecznie, ta druga oficjalna wersja zostaje wytłumiona, gdy coraz liczniejsze są głosy internatów, że na ułamek sekundy przed wykolejeniem się pociągu widać, jak pod łukiem wiaduktu, tuż nad dachami przelatujących niżej wagonów, pojawia się krótki rozbłysk, jakby wystrzał z rakietnicy. Dopiero po tym jeden ze środkowych wagonów „odczepia się i staje bokiem” i następuje w nim, nie wiadomo jakim cudem, „eksplozja”. Co tam takiego mogło wybuchnąć? Sedes? A jeśli nie to – więc co? Atak z zewnątrz?... Uruchomienie wystrzałem zainstalowanego wcześniej ładunku?...
Jeśli ktoś szuka poważnej odpowiedzi na pytanie, co rzeczywiście wydarzyło się na torach przed Santiago de Compostela w wigilię dnia św. Jakuba Apostoła – Patrona Hiszpanii – radzę obejrzeć na You Tube różne wersje tego filmu, zwłaszcza oczyszczone i spowolnione – dopóki jeszcze są dostępne. Trzy lata temu też tak oglądaliśmy, do znudzenia - w spowolnieniu i w wersjach oczyszczonych - zachowanie się rosyjskich wojskowych na lotnisku w Smoleńsku… filmy z ewidentnymi wystrzałami z broni palnej, krzykami dobijanych ofiar – dziś są przechowywane w archiwach tych internatów, którzy je w porę skopiowali. Teraz, filmy z katastrofy kolejowej pod Santiago de Compostela, być może dołączą do dziesiątków, a nawet setek dokumentów, których ilość w sieci wzrasta, w miarę, jak u prywatnych osób odkrywane są zapisy komórkowe przypadkowo sfilmowanych epizodów – z różnych, do dziś niewytłumaczonych katastrof (zamachów?) - jak ten właśnie, rzekomo rozbijający się o gałązki pojedynczej brzozy Tu-154 z 96 osobami na pokładzie, w tym – dwoma prezydentami Polski - jak zamachy w Londynie w lipcu 2007 r., gdzie jakimś cudem, arabscy zamachowcy posługiwali się materiałami wybuchowymi dostępnymi jedynie przez brytyjskie wojsko, czy jak najgłośniejsza w dziejach operacja false flag - zamach na nowojorski World Trade Centre 11 września 2001 r.. Bije on rekord w historii również pod względem nasilenia nieprawdopodobnych kłamstw, wpadek i przeinaczeń w wersji rządowej, podawanej maluczkim do wierzenia.
Podobnie ta najnowszego chowu „operacja fałszywej flagi”, staje się dla przeciętnego obserwatora zdarzeń egzaminem z inteligencji, umiejętności kojarzenia faktów i przenikliwości, a także – spostrzegawczości i zmysłu obserwacji. Tak, jak w Polsce, po 10 kwietnia 2010 r. wkładano w usta nieżyjącym pilotom słowa, których nie zapisały czarne skrzynki – począwszy od wulgarnego przekleństwa na przemian z debilowatym pohukiwaniem „teraz świat zobaczy, jak lądują debeściaki” - co wedle mediów (od tamtych dni słusznie nazywanych „merdiami”, od franc. – merde) miało świadczyć, jakimi to niedouczonymi durniami są polscy piloci – podobnie w usta hiszpańskiego maszynisty natychmiast włożono przekleństwo, że niby: „spier…liłem, chcę umrzeć!” – choć to dość wyszukana konstrukcja językowa, jak na maszynistę będącego w szoku. Potem – na przemian – zeznaje on, że jakoby „zapomniał, że tu jest zakręt” (to mówi maszynista z 30-letnim stażem zawodowym, obsługujący tę trasę od 1 roku!) albo w ogóle odmawia zeznań, bo „nie wie, jak to się stało” i „zanim stracił kontrolę, uruchomił wszystko, co się dało”. Trudno nie odnieść wrażenia, że ten człowiek jest wystawiony „na odstrzał” – jak w Polsce piloci i ich rzekomo pijany zwierzchnik. W tym galimatiasie, jakby celowo wzniecanym przez hiszpańską prasę, już nikogo nie dziwi krzycząca z pierwszych stron „rewelacja”, że w chwili katastrofy maszynista „rozmawiał przez telefon”.
Straszne! Do tego, pewnie z kochanką? Fakt, że była to rutynowa rozmowa służbowa z konduktorem, zasypano następnymi „rewelacjami” – np. że najpierw pociąg jechał z prędkością 200 km/h, a potem: że 150 km/h, lub w jeszcze innej wersji 192 km/h albo 175 km/h. – mimo, że np. po potrąceniu maluchem pieszego w Mszanie Dolnej, prędkość poruszania się sprawcy można określić jeszcze tego samego dnia, z dokładnością co do kilometra. Innym razem, znaleziono na Facebooku zdjęcie nieszczęsnego maszynisty sprzed roku, jak „chwali się” prędkościomierzem lokomotywy szybkobieżnej, na której miał osiągnąć „życiowy rekord 200 km/h”. Ale czym niezwykłym jest taka szybkość na liczniku sprawnej, szybkobieżnej lokomotywy najnowszej generacji? Takie są ich normalne osiągi, dziś już nie dziwi nawet 300 km/h. Szkopuł jednak tkwi w działającym - lub uszkodzonym – przypadkowo, a może celowo? - systemie kontroli prędkości. Powinny one działać zarówno na trasie, jak w samej lokomotywie. Linie szybkobieżne podlegają autokontroli i dopiero na przedmieściach, tak, jak to było w Santiago de Compostela, linia szybkobieżna przechodzi w konwencjonalna i wtedy kończy się automatyczne sterowanie, a rozpoczyna ręczne. W tym to akurat momencie albo zawiodła technika – albo w taki czy inny sposób uniemożliwiono przesterowanie prędkości. Co ciekawsze – podobnie jak w rządowym tupolewie w Smoleńsku - „wszystko działało” – tak i tu, system kontroli prędkości ETCS, zapewniający samoczynne hamowanie pociągu, był sprawny, a pociąg przed wyjazdem przeszedł kontrolę techniczną. Natychmiast nasuwa się pytanie: co robił w tym czasie nadzór ruchu? Też „rozmawiali sobie przez telefon”? A może – jak rosyjscy dyspozytorzy na lotnisku smoleńskim – nagle rozpłynęli się powietrzu i już nigdy nie będzie można ich przesłuchać? Oczywiście, o ile prokuratorzy hiszpańscy – w przeciwieństwie do polskich – w ogóle zechcą to uczynić – bo w sytuacji, jaka na naszych oczach się rysuje, wygląda na to, że tzw. hajspid (czyli pociąg szybkobieżny) jechał popularną trasą, do tego w wigilię wielkiego hiszpańskiego święta i pełen pielgrzymów - całkowicie bez nadzoru ruchu! Że nie było – lub nie działały – oba systemy bezpieczeństwa i jedynymi, odpowiedzialnymi za dotarcie tego szalonego pojazdu do celu, było dwóch mechaników na lokomotywie.
Trudno uwierzyć, aby w europejskim państwie ktokolwiek mógł dopuścić do takiej sytuacji. Przypomina to – w bliźniaczy sposób – znaną nam serię tzw. „zaniedbań” i „przeoczeń”, które, wg. najemnego „raportu” – na skutek „błędów człowieka” niefortunnie „doprowadziły do katastrofy” polskiego Tu-154.
- Jadę 190 km/h!... Co mam robić? – krzyczy Hiszpan na krótko przed katastrofą. Wygląda to tak, jakby chciał zostawić materiał dowodowy, przewidując, że może zginąć. No bo jak inaczej to wyjaśnić: rozpaczliwie krzyczy, aby pochwalić się kolegom, że bije rekord na łuku? A może nie znał ograniczeń na tym odcinku i zwyczajnie potwierdzał prędkość? To dlaczego woła: „co mam robić”?”. Nagle zapomniał, czego nauczył się w technikum kolejowym? Nieuk jeden… Jego nieznajomość szlaku została wykluczona. Mógł zatem - teoretycznie – nagle stracić orientację i przeoczyć miejsce zmiany prędkości. Ale maszynistów było dwóch a sprawny system nawigacji ASFA dawał im informacje do kabiny. Może więc ten okrzyk wskazywać jedynie – i wbrew dziennikarzynom, widzącym tu dowód nieuctwa maszynisty - na nieprawidłowe hamowanie pociągu, pomimo rozpaczliwych działań maszynisty.
Przypomina się inna hiszpańska tragedia, także niewyjaśniona, z 11 marca 2004 r. Wówczas to, w zatłoczonych porannych pociągach podmiejskich, zmierzających do największego dworca kolejowego w Madrycie, wybucha minuta po minucie 10 bomb. W tym największym od czasu katastrofy nad Lockerbie w 1988 r., zamachu w Europie, zginęło 191 osób, a prawie 2 tys. zostało rannych. Zamach odbył się na trzy dni przed wyborami do parlamentu – w których na skutek społecznego szoku, wywołanego krwawą jatką, władzę w Hiszpanii przejmuje Zapatero… Niestety, inteligentni inaczej polscy komentatorzy, zamiast przynajmniej siedzieć cicho, skoro nie umieją zatrudnić szarych komórek do szukania powiązań między faktami, które same krzyczą o sprawcach tej tragedii – nie są lepsi od swych hiszpańskich kolegów. W prasie „głównego nurtu” zapadł szlaban i ani mru mru o Zapaterowskim szale (niestety, trwającym do dziś) całkowitej przebudowy linii kolejowych Hiszpanii na szybkobieżne, dzięki czemu Hiszpania ma jedną z najnowocześniejszych sieci szybkiej kolei i największą taką sieć w Europie. Ogromny boom przeżywają producenci taboru kolejowego i firmy przewozowe, jak RENFE, obsługująca feralną linię Madryt – Ferrol. We wrześniu br. miało nastąpić rozstrzygnięcie wartego milardy euro przetargu na budowę kolei dużych prędkości w Brazylii, na liczącej 510 km. trasie z Rio de Janeiro do Sao Paulo i Campinas. O kontrakt starała się właśnie firma RENFE, mająca szansę zostać zwycięzcą przetargu. Niestety, katastrofa pod Santiago de Compostella tę szansę zaprzepaściła, gdyż rząd hiszpański zakazuje udziału w przetargu firmom, które w ciągu ostatnich pięciu lat miały na swoim koncie wypadki kolejowe. Ktoś chciał wyeliminować RENFE z konkurencji…? Ale dlaczego – kosztem prawie stu ludzkich istnień? I w przeddzień jednego z największych świąt Hiszpanii? Dlaczego właśnie w tym, a nie innym miejscu?... Spróbujmy zastanowić się nad tymi pytaniami.
Rytuał?
Tak, jak potworności smoleńskiej zbrodni z 10 kwietnia 2010 r. nie zrozumie się ani jej sprawców nie uchwyci za rękę - zamiast tego bełkocąc o „pijanym generale w kokpicie” czy o „pancernej brzozie” - jeśli zignoruje się rzecz kluczową w każdym satanistycznym rytuale: zbieżność miejsca i dat w tym powtórzeniu po 70 latach zbrodni katyńskiej z kwietnia 1940 r., dokonanym na tej samej ziemi i za pomocą tej samej kategorii aktorów –– podobnie nic się nie zrozumie z jatki, która odbyła się w Hiszpanii, na torowisku w pod Santiago de Compostela, jeśli pominąć symbolikę zarówno miejsca katastrofy – miasta św. Jakuba Apostoła, patrona Hiszpanii - jak i jej czas - dokładnie w wigilię jego święta, obchodzonego przez katolicki świat 25 lipca.
Ciekawe, że to, co umknęło uwadze katolickim obserwatorom – cały ten religijny, czy raczej anty-katolicki aspekt wydarzenia – zostało natychmiast uchwycone i rozdmuchane przez antykatolickich blogerów. „Patrzcie, do czego prowadzi religia, do śmierci!” – można było znaleźć na forach internetowych, pod doniesieniami o tragedii. Spróbujmy zatem przyjrzeć się tej mrocznej stronie zdarzeń pod Santiago de Compostela - choćby jedynie po to, aby nie milczeć, gdy znów padną zarzuty: co to za Bóg Miłosierny, który zezwolił na śmierć tylu katolików, podążających z pielgrzymką..?