Aktualności
Z Lechem Zborowskim o przeszłości - w kontekście sierpniowej rocznicy i roku 40-lecia powstania Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża rozmawia Anna Dąbrowska.
Lech Zborowski:od 1979 r.działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, uczestnik przygotowań do strajku w sierpniu 1980 r. i strajku w 1981 r., kolporter ulotek, prasy podziemnej, organizator drukarni, odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności.
Z Lechem Zborowskim o przeszłości - w kontekście sierpniowej rocznicy i roku 40-lecia powstania Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża
rozmawia Anna Dąbrowska.
W Encyklopedii Solidarności przy nazwisku Lech Zborowski, obok zdjęcia przystojnego młodzieńca, znajdziemy krótką notę biograficzną. Jeden z wielu życiorysów działaczy antykomunistycznej opozycji czasów PRL-u. Kilkudziesięciu linijkami tekstu opisane marzenia, nadzieje, wierność, poświęcenie, młodzieńcza brawura i z pewnością wyjątkowa świadomość wagi wydarzeń.
Dziś Lech Zborowski wydaje się wciąż tamtym chłopakiem. Bezkompromisowy, zdeterminowany, by mówić prawdę o ludziach, ich losach i czasach, w których przyszło im się mierzyć z kłamstwem i zdradą. Niewygodny dla wielu świadek przeszłości.
- W 1979 r. zaangażował się Pan w Wolne Związki. Spotkał Pan wszystkich uczestników wydarzeń sierpnia 80. Przez wiele lat próbowano podmienić nam bohaterów. Czy za lat powiedzmy pięćdziesiąt to nie o nich będą opowiadały podręczniki historii?
-Ten proces podmiany bohaterów rozpoczął się już dawno, bo wraz z początkiem zakłamywania historii, czyli krótko po sierpniowym strajku. Trzeba też rozumieć, że jedno jest częścią drugiego. To znaczy, że wymiana bohaterów jest dla historycznych kłamców niezbędnym elementem fałszowania przeszłości. Eliminuje się z historii prawdziwych działaczy opozycji, nie tylko jako byłych działaczy, ale przede wszystkim jako niewygodnych świadków. Ci, których się nam podrzuca w zastępstwie, jak choćby Wałęsa i Krzywonos, nie są i nigdy nie byli w tym procesie istotnymi „aktorami”. Nawet dla tych, którzy ich stworzyli, byli i są tylko żałosnymi, ale użytecznymi narzędziami kłamstwa. Jakieś głębsze skupianie się na Krzywonos jest zwyczajnie poniżające. Wałęsa natomiast, chociaż jest dla mnie postacią prymitywną, łajdacką i wręcz odrażającą, to jednak stał się tego kłamstwa fundamentem, i bez pokazania całej ohydnej prawdy o nim nie ma mowy o odkłamaniu historii.
Tu dochodzimy do sedna problemu. Otóż, najwyraźniej niewielu ludziom na tym odkłamaniu zależy. To co jest najsmutniejsze, to fakt, że nie szukają dziś prawdy ci, którzy powinni to czynić z racji zawodu. Wielu historyków z tytułami naukowymi i to po obu stronach politycznego spectrum, przypomina dziś bardziej funkcjonariuszy propagandy, niż rzetelnych badaczy historii.
Jeżeli tzw. historycy nie tylko uznają, ale nawet propagują jako prawdziwą ideę, że prymitywny, uliczny cwaniaczek, służący przez lata bezpiece jako tchórzliwy donosiciel, mógł jednego dnia, bez zgody tejże bezpieki udawać rewolucjonistę, obalającego najpotężniejszy system dyktatury, to prawda historyczna nie ma najmniejszych szans.
Dam konkretny przykład. Jeden z historyków IPN z tytułem doktora miał okazję zebrać szczegółowe świadectwa wielu działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, którzy na temat oceny Lecha Wałęsy są zgodni niemal w każdym szczególe. Te świadectwa są szokujące dla każdego, kto zetknął się choćby z ich fragmentem. Tymczasem, tenże "badacz historii", zwracając się do tych właśnie świadków, którzy obserwowali Wałęsę z bliska w najważniejszych historycznych momentach, stwierdził, że "gdyby nie było Wałęsy, nie byłoby obalenia komunizmu". To jest porażające. I to jest przyczyna, dla której my, po niemal czterdziestu latach musimy wciąż wracać do podstawowych, elementarnych prawd i bronić ich przed..."historykami". Przecież to jest zupełna tragedia.
Co będzie z historyczną prawdą?
Otóż, jeśli nie zdołamy przebić się przez mur kłamstwa funkcjonariuszy propagandy, "zawodowych" kombatantów, naukowych pseudo- autorytetów, dziennikarskich karierowiczów czy politycznych zaklinaczy prawdy, to nie dotrzemy do ludzi młodych, a przecież tylko oni mogą historyczną prawdę zachować.
Często słyszę, że młodzi nie są historią zainteresowani. To jest kosmiczna bzdura. My mieliśmy po dwadzieścia lat przyłączając się do WZZW. Dzisiejsze młode pokolenie jest siłą napędową pielęgnowania pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Ci młodzi ludzie po prostu czują, że robi się z nich przysłowiowego wariata. Najpierw udowadnia im się, że Wałęsa zamieniał ludzkie losy na pieniądze komunistycznej bezpieki, a potem stwierdza, że pewnego dnia, obudziwszy się, zjadł śniadanko, wypił piwo, ucałował żonusię, zabrał kanapki i poszedł obalić komunizm. Po drodze wygrał jeszcze w Totolotka, bo przecież żyć trzeba. Dzisiaj, nawet on sam, nie jest w stanie powiedzieć, jak tego wszystkiego dokonał. To jednak wcale nie przeszkadza całej masie naukowych celebrytów karmić nas tymi bzdurami tylko dlatego, że są zbyt tchórzliwi, aby "iść pod prąd", albo zwyczajnie zbyt leniwi, aby wrócić do szukania prawdy.
Poza oczywistą szkodliwością tego zachowania jest jeszcze jeden, bardzo istotny aspekt tej sprawy. Uznając za fakt, że ten prymitywny, obrzydliwy i do szpiku kości zakłamany człowiek mógł przeciwstawić się potężnej komunistycznej bezpiece, uznajemy jednocześnie, że kilka pokoleń Polaków nie miało odwagi podejmować prawdziwej walki o swoją wolność i musiało czekać na łajdackiego donosiciela, ulicznego cwaniaczka, dumnego z faktu nie przeczytania w życiu ani jednej książki, aby zrobił to za nich. Słowem, wszystkie ofiary komunizmu to głupcy, którzy nie wpadli na genialny pomysł, jak to zrobić bezpiecznie i zbytnio się nie wysilając. Pytam: jak my Polacy możemy pozwolić się tak obrażać?
-Mocnych słów Pan używa, ale czy słusznie? Kilka miesięcy temu, po uroczystościach rocznicowych WZZW, prof. Dudek zasugerował Polakom, że wszelkie ataki na Lecha Wałęsę są li tylko przejawem frustracji zapomnianych, drugoplanowych działaczy Wolnych Związków. Na ich pocieszenie profesor dodał, że w historii jest rzeczą normalną, iż konkretnym wydarzeniom przypisuje się jednego tylko bohatera i ... dał przykład marszałka Piłsudskiego.
-Pan Dudek podaje się za badacza historii, ale wydaje się, że on nawet nie rozumie znaczenia tego określenia. Ten człowiek ma jakąś niewiarygodną obsesję, aby przekonać tych, którzy Wałęsę znają lepiej niż ktokolwiek inny, że jest on bohaterem i symbolem walki z czymkolwiek. Jak do tej pory pan Dudek zwyczajnie się tym ośmieszał. Tym razem jednak postanowił – w dodatku w sposób obrzydliwy - działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża obrazić. Uczynił to z premedytacją w rocznicę powstania WZZW. Antoni Dudek, jak większość dzisiejszych funkcjonariuszy propagandy wiadomych ośrodków, nie jest w stanie dyskutować z faktami zawartymi w historycznych świadectwach działaczy WZZów, więc przypisuje nam frustrację z powodu rzekomej zazdrości wobec kapusia bezpieki. Sugeruje tym samym, że takie cechy charakteru mogły być dla uczciwych ludzi powodem do zazdrości. Jeśli kogokolwiek szokują te określenia, to wyjaśniam, że Wałęsa nie jest przez działaczy WZZów postrzegany jako taki właśnie charakter dlatego, że akurat tak twierdzi jakiś Zborowski. Wałęsa jest łajdakiem, gdyż dopuścił się łajdactw, jest bandziorem, gdyż dopuszczał się czynów bandyckich, jest zdrajcą, gdyż dopuszczał się zdrad, a działacze WZZów byli tych poczynań świadkami i od lat o nich opowiadają. Gdyby Antoni Dudek był badaczem historii, a nie służył zakłamanej propagandzie, to by te wszystkie działania Wałęsy sam dokładnie opisał, dla zwykłej, historycznej prawdy. On jednak woli wypisywać bzdury typu: "Większość członków WZZ poszła drogą Gwiazdów, ponieważ nie mogli zrozumieć jak doszło do tego, że Lech Wałęsa stał się głównym beneficjentem tego sukcesu". Po pierwsze - my doskonale rozumiemy, dlaczego kapuś komunistycznej bezpieki został beneficjentem przeróżnych "sukcesów". Jedynym, który tego nie rozumie jest pan Dudek. Po drugie - cokolwiek według Antoniego Dudka oznacza "droga Gwiazdów", dla nas jest drogą uczciwości i prawdy, ale to również zdecydowanie przekracza jego możliwości rozumienia.
"Historyk" ten dorzuca całą litanię przeróżnych podobnych "mądrości" po to tylko, by na koniec dojść do wniosku, że WZZowcy: "Często nie umieli się odnaleźć w szeregach Solidarności, a to sprawiało, że ich frustracja była jeszcze większa".
Nie wiem, czy pan Dudek wyrósł już wówczas z pieluch, kiedy my "nie mogliśmy się odnaleźć w Solidarności" i czy jest to jego własna genialna, psychologiczna obserwacja, ale zarówno IPN w każdym etapie swego istnienia, jak i zdecydowana większość historyków stwierdza jednoznacznie, że bez WZZów nie byłoby Solidarności. Przypomnę również panu Dudkowi, że każdy działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża od pierwszego dnia brał udział w jej budowaniu. Andrzej Gwiazda był wiceprzewodniczącym KK, większa część działaczy znalazła się we władzach „Solidarności”, a reszta bezpośrednio budowała inne struktury nowych związków. To,co najważniejsze, to fakt, że nie tylko potrafili przekonać całą Polskę do idei wolnych związków i wprowadzić ją w życie, ale przy tym pozostali wierni zasadom, które od początku nimi kierowały. Tak więc wszyscy, jak najbardziej, umieli się w „Solidarności” znaleźć.
Natomiast idol pana Dudka, któremu "sfrustrowani" działacze WZZów mieli rzekomo zazdrościć, najpierw w haniebny sposób wyrzucił tą, którą Polacy nazywają dziś Matką Solidarności, potem przy pomocy "kapturowych sądów" i uzbrojonych bandyckich bojówek(!) wyrzucał i publicznie znieważał wszystkich pozostałych działaczy WZZów, aż w końcu zmawiając się z komunistycznymi oprawcami narodu, doprowadził do rozbicia „Solidarności” po to, by z pomocą tychże komunistycznych oprawców zastąpić ją pokracznym tworem, służącym jego własnej karierze.
Jeżeli więc mówić o jakiejkolwiek frustracji, to tylko o tej, która wynika z faktu, że ktoś z tytułem profesora historii, zamiast przejąć od działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża walkę o historyczną prawdę, woli dziś uprawiać propagandę i opluwać tychże działaczy, by chronić kłamstwo i postać łajdaka, bandziora, zdrajcy i patologicznego kłamcy, że o kapusiu bezpieki nie wspomnę.
-Mówi Pan o prawdzie. Niestety tych, którzy mogliby ją świadczyć, drastycznie ubywa. Poza tym, wielu żyje od lat poza Polską. Jednych wyrzucono od razu, inni, jak Pan, wyjechali nieco później. Coraz częściej zdarza się, że ktoś zapyta: gdzie byliście, kiedy myśmy budowali demokrację? Dlaczego Was tu nie było?
-To prawda, że wielu naszych przyjaciół i jednocześnie świadków odeszło, ale inni pozostali, a z nimi również ich świadectwo.
Problem leży w tym, że mimo istnienia różnych mniej lub bardziej prawicowych mediów, ciągle brakuje możliwości, a ściślej chęci, połączenia świadków z potencjalnymi odbiorcami ich relacji, głównie młodymi. Jest tak również dlatego, że wieloletnia propaganda zakłamywaczy prawdy stworzyła wrażenie, że w WZZach były zaledwie trzy lub cztery osoby, w tym jeden "niewinny" agent bezpieki, i nie ma już nic więcej do opowiedzenia. Tymczasem, kiedy przy jakiejś okazji któreś z naszych świadectw przebije się przez ten medialny mur, ludzie dowiadują się nagle, że w Wolnych Związkach było kilkadziesiąt innych osób i ich świadectwo tworzy często dużo pełniejszy obraz tamtych historycznych zdarzeń, niż świadectwo tych kilku znanych postaci. Być może obecne, zorganizowane przez IPN obchody 40 rocznicy WZZW otworzą jakąś medialną furtkę dla naszej prawdy. Chociaż, przyznam szczerze, że po tylu latach zmagań jesteśmy w tych oczekiwaniach bardzo ostrożni.
Absurdalne, lecz powtarzające się pytanie "gdzie byliście kiedy myśmy budowali demokrację?", jest najbardziej bezsensownym zarzutem, stosowanym przez tych, którym w dyskusji brakuje argumentów. Jest to z reguły wynik braku konkretnych odpowiedzi, na przytaczane przez nas fakty. Równie dobrze my moglibyśmy zapytać wielu z tych ludzi gdzie byli, kiedy jeszcze przed sierpniem '80, my próbowaliśmy namówić ich do działania? Ilu z nich się odwracało, kiedy chcieliśmy wręczyć im naszą ulotkę? Ilu z nich mówiło nam, że rozrabiamy i chcemy ściągnąć same nieszczęścia? Takie idiotyczne zastępcze "argumenty" zamieniają każdą dyskusję w jałowe przepychanki i są wyrazem desperacji, w sytuacji naszej odmowy przyjmowania kłamstwa i propagandowych pustych haseł.
Wiele lat temu, kiedy miałem jeszcze w sobie nieco masochistyczną cierpliwość, prowadziłem e-mailową korespondencję z Wałęsą. Za każdym razem, kiedy przywoływałem fakty z przeszłości, wpadał w furię i odpowiadał tym właśnie absurdalnym pytaniem "gdzie ty byłeś, jak ja budowałem demokrację?". To był niezmiennie mój ulubiony moment tych rozmów, bo wiedziałem, że jest to z jego strony wyraz desperackiej wściekłości. Czasami w takim właśnie momencie dorzucałem pytanie "czy wprowadzał tą demokrację przed, czy po wypłacie w kasie bezpieki?". To oczywiście była już tylko czysta złośliwość, która na ogół przerywała naszą dyskusję.
Jeśli chodzi o emigrację, to nie mogę odpowiadać za wszystkich, którzy wyjeżdżali, ponieważ różne były sytuacje różnych osób i różne były ich motywacje. Jednak jeśli chodzi o mnie i małą grupę moich przyjaciół, to pewnie Panią zaskoczę. Ja nie wyjeżdżałem z powodu specjalnej opresji bezpieki, czy tym bardziej, z powodu braku jasnej przyszłości. Z tym pogodziłem się już dużo wcześniej. Kiedyś opublikowałem moje wspomnienia stanu wojennego, zakończyłem je stwierdzeniem, że to nie komuna nas pokonała i nie ona wypchnęła nas z Polski. Przyczyną była zdrada tych, którzy w tamtym czasie kierowali działalnością podziemnej Solidarności. Byłem jednym z dwóch lub trzech WZZowców, którym udało się uniknąć więzienia i działałem w podziemiu od pierwszych minut stanu wojennego, na wiele godzin przed tym, zanim Polacy się o nim dowiedzieli. Po niecałym roku widziałem od środka, co się w tym opanowanym przez ludzi Wałęsy podziemiu dzieje i zdałem sobie sprawę z tego, że mamy nagle większego i bardziej perfidnego wroga, niż sama komuna. I to, co było najtrudniejsze, to fakt, że niewielu chciało o tym słyszeć. Ciekawy jestem ilu z tych, którzy z taką arogancją kpią dzisiaj z naszej najbardziej bolesnej, życiowej decyzji o wyjeździe z kraju, pluło wówczas na nas, kiedy próbowaliśmy im o tym powiedzieć. A była to powszechna reakcja na nasze ostrzeżenia. Kiedy Wałęsa wrócił ze swoich pijackich wczasów, które on śmie nazywać internowaniem, to euforia była tak wielka, że kiedy ostrzegałem ludzi w środowisku opozycji o tym, czego byłem świadkiem, to uznawano mnie za wariata. I tak, jak pisałem w swoich wspomnieniach, walczyłem z naszym oczywistym wrogiem, ale nie miałem żadnych szans walczyć ze zdradą, której większość ludzi jeszcze nie widziała. Niektórzy zrozumieli ją dopiero w '89, a niektórzy nie widzą jej do dzisiaj.
[rozmawiała: red. Anna Dąbrowska, 08.2018r.]