Publikacje
wspomnienia polskiego emigranta: "MÓJ LWÓW" - dr. Wiesław Piechocki o Ukrainie
Mój Lwów |
Od kilkudziesięciu lat słyszałem w uszach refren: „Pamiętaj synu, jest wiele miast pięknych na świecie. Ale najpiękniejsze to Lwów!“. Zostałem wychowany w tej indoktrynacji, w tej smudze ciągłego uczucia dla miasta, które po 1945 roku pozostało za wschodnią granicą Polski. Te słowa wiecznej wiary, że Lwów jest taki piękny, a ludzie stamtąd pochodzący są szczególni, pochodziły z ust mojej matki, która się tam urodziła.
Rozumiałem to przywiązanie do rodzinnego miasta. Utracony raj dzieciństwa, przeplatający się jako wieczny motyw nieustającej miłości do czegoś, co się opuściło przymusowo, dramatycznie pakując walizki i udając się w nieznane (Górny Śląsk).
Wreszcie, po kilkudziesięciu latach, jestem po raz pierwszy we Lwowie. Wychodzę z hotelu i po załatwieniu krótkich formalności w recepcji, zaczynam oddychać powietrzem miasta, jakie miała w płucach moja młoda matka. Wiem. Nie jest to już to samo powietrze. Nic już nie jest takie samo. To miasto się zmieniło tak jak się zmienia ludzkie życie. A na zmiany, ich przebieg i rezultaty mamy mało recept. Patrzę na gmach opery, bo w jej cieniu mieszkam. W hotelu „Opera“, który nie istniał, kiedy nazwy ulic były pisane na tabliczkach po polsku. Nie tak jak teraz, po ukraińsku. Te tabliczki zresztą są jakby wstydliwie przyczepione do fasad, tak samo blado zaznaczone są liczbami kolejne numery domów. Czasem je trudno odczytać.
Nietrudno natomiast zobaczyć, iż nazwy sklepów, firm i lokali prywatnych są wypisane po ukraińsku. Do roku 1991 dominowały tu nazwy zredagowane po rosyjsku, co było symbolem władzy ZSRR. Idę wzdłuż ulic, bulwarów w centrum. Robią eleganckie, wielkomiejskie wrażenie. Natomiast niedoinwestowanie fasad, klatek, schodów, przestrzeni podwórzowych obniża piękno samego miasta. A ja przecież chcę Lwów widzieć tylko pięknym, bo tak mi powtarzała lwowianka, moja matka. Ale chyba jej nie obrażę, kiedy powiem, iż miasto kojarzy mi się z dekadencką damą, już bardzo leciwą, na której, po przestudiowaniu jej sylwetki, kształtów, ubytków urody, włosów a szczególnie twarzy, dostrzega się w sposób oczywisty byłe, minione piękno. Należy jedynie myśleć pozytywnie (i rekonstrukcyjnie) wstecz. Spoglądający życzliwie, dyplomatycznie, cicho wzdychając, mówi sobie w sercu „Widać, że kiedyś była piękna...“.
Wszystko się tu zmieniło. To miasto bez rzeki wie, iż się nie wchodzi dwa razy do tej samej rzeki. Zmieniały się tu języki, rządy, latarnie oraz napisy na metalowych pokrywach kanalizacyjnych. Ustawiano różnorodnych bohaterów na pomnikach, potem ich zrzucano, wprowadzano nowe połączenia autobusowe do coraz dalej od śródmieścia budowanych osiedli z wielkiej płyty, gazety stawały się coraz liberalniejsze w ramach modnej demokratyzacji, dodawano nowe kanały w telewizji, ulepszano jakość piwa i uczono dzieci w szkołach na lekcjach historii coraz nowych teorii o zmianach politycznych w tej części Europy.
Siedzę w „Wiedeńskiej“, starej kawiarni z tradycjami, cały czas myśląc, czy tu przychodziła moja mama, kiedy była panną. Może pianino stało wtedy na tym samym miejscu? Napewno nie stała na instrumencie malutka flaga ukraińska, bo tu była nowiutka Polska, odrodzona po I wojnie światowej, napewno nie grał tu pianista, który jest elegancko ubrany. Przed chwilą, nadal sącząc bardzo dobre „Lwiwske pywo“, dałem mu banknocik. Położyłem go pod maszcikiem z ukraińską flagą. Akurat gra dla mnie „Oczi czornyje“. Nie wiem czy to nie faux-pas? W mieście, które stara się stać od kilkunastu lat bardzo ukraińskie, zamazując epizody jezuicko-polskie i komunistyczno-radzieckie... Melodia to przecież rosyjska, przeze mnie ukochana, we Lwowie, pianista nie wie, iż moim językiem ojczystym jest polski, wszystko się kręci w Europie, dobrze, że nikt nie kontestuje granic państwowych.
Powolnym krokiem idę przez kwartał ormiański, zaglądam przez metalowy płot na podwórze, gdzie stoi przedziwna, stara kaplica, cała z drewna, przedstawiająca scenę z Golgoty, jeszcze przed ukrzyżowaniem. Ormianie grali zawsze bardzo ważną rolę w życiu społecznym Lwowa. Dochodzę wreszcie do przepięknego kościoła oo. Dominikanów, gdzie chrzczono bardzo dawno temu małą dziewczynkę, która miała po dramacie światowych zmagań opuścić to miasto, przenieść się w roku 1945 z walizką do małego miasteczka między Katowicami a Opolem. Ta malutka dziewczynka, krzycząca w czasie chrztu, stała się moją matką, ale daleko stąd. Bo tak chciał los i traktaty polityczne. A wtedy, kiedy ją chrzczono, szyldy i napisy na ulicach były sformułowane po niemiecku, gdyż Lwów się nazywał Lemberg i był stolicą austriackiej prowincji Galicji.
Kościół oo. Dominikanów to oczywiście przeszłość tkwiąca w nazwie. Za czasów sowieckich było tu okazałe muzeum ateizmu, ukazujące jak roślina „opium dla ludu“ może przerodzić się w barokową świątynię. Obiektów religijnych, czyli byłych kościołów katolickich, jest bardzo wiele we Lwowie. To chluba tego miasta. Ale teraz większość tutejszych kościołów to świątynie greckokatolickie, czyli unickie. Spotkam się z tym zresztą potem w innych miastach zachodniej Ukrainy.
Ktoś mi mówi „chcesz coś kupić na wolnym placu, wśród straganów?“. Chcę. Idę na Targ Krakowski. Należę do tych, którzy są fatalnymi kupcami, czyli niechętnie ulegają urokom „shoppingu“. Szybko opuszczam targ i tłum. Nic tu nie kupię. Nieopodal, na rogu ulic Klepariwska i Rapoporta dostrzegam wielki szpital. Ma orientalną kopułę na głównym budynku. Jest tu jeszcze wiele starych budynków, robiących solidne wrażenie, porozrzucanych w parku. Do budynku głównego ciągle ktoś wchodzi i wychodzi. Szpital działa. Pod kopułą widzę długi prostokąt. Jest jakby wmontowany wysoko nad moją głową między klinkierowe cegły fasady. Zadzieram głowę. Na błyszczącym płaskim prostokącie dostrzegam wkręcone śruby. Miejsca wokół nich są brudne, od kilkudziesięciu lat zalewane deszczami. Kiedyś do śrub przytwierdzone były wielkie litery. Układ śrub pozwala mi na powolne odcyfrowanie napisu, który był umocowany na lśniącym prostokącie. Metalowych liter już dawno tu nie ma. Wykręcono je. Ale właśnie śruby parę pięter nad moją głową układają się w napis... no tak, po polsku... „Szpital Izraelicki“. Gdybym tu przechodził nocą, niczego nie zauważyłbym. Do kiedy on tu funkcjonował tylko dla wyznawców wiary mojżeszowej? Kiedy wypisano po hebrajsku ostatniego pacjenta? Kiedy zamknięto ostatnie okno, nie tylko dlatego, że na zewnątrz przez megafony chrapliwie rozlegał się apel po niemiecku do mieszkańców? Po tylu latach nie słychać tamtego wrzasku. Domyślam się, iż to teraz zwykły szpital miejski, jeden z wielu.
Do hotelu wracam przez Wysoki Zamek. Z tej łagodnie rozpostartej góry roztacza się panoramiczny widok na miasto. Widać wyraźnie starą substancję centrum i na okalających peryferiach, wzgórzach pasma nowych osiedli i bloków. Niekończących się bloków. Lwów, atrakcyjna stolica Zachodniej Ukrainy, wkrótce będzie miał niemal milion mieszkańców.
W moim przewodniku po mieście rodzinnym mojej matki, czytam po ukraińsku: „Toj, chto narodiwsja u Lwowi, mrije znowu sjudy powernutysja“, czyli „Ten, kto się urodził we Lwowie, marzy o tym, by tu powrócić“. To się nie zgadza w przypadku mojej rodzicielki. Nigdy nie chciała tu wrócić. Nigdy nie chciała konfrontować obrazów błogiej młodości z nieznaną wizją przemian, które politycznie, językowo, gruntownie, po miedzach cywilizacji przeorały jej rodzinne gniazdo. Czuła, iż nie wchodzi się tak samo bez konsekwencji do tej samej rzeki. A ta tutejsza, Pełtew, jest już od ponad stu lat schowana tajemniczo pod lwowską ziemią...
Wiesław Piechocki, Lwów, UKRAINA, kwiecień 2007